Julia Wieniawa to osoba, której nazwisko w polskich mediach odmieniono już w każdy możliwy sposób. Gdy inni próbują uszczknąć coś z medialnego tortu z inicjałami JW, dzieląc się swoimi przemyśleniami na jej temat, torując w ten sposób drogę do zdobycia nagłówków, ona robi swoje i robi to - jak na profesjonalistkę przystało - z sukcesami.
Płyta "Światłocienie", która ukazała się na rynku 26 września, to projekt przełomowy dla kariery wokalnej Wieniawy. Po trzech latach od zaprezentowania "Omamów" gwiazda całkowicie przejęła stery i jeszcze bardziej niż w 2022 roku zaangażowała się w proces twórczy, nagrywając longplay, który zdaje się mówić o niej więcej, niż jakikolwiek wywiad.
"Światłocienie" to przede wszystkim dowód jej niezłomności i siły, bo przecież początki ery nie należały do łatwych. Tuż po premierze "Sobą tak", oficjalnie pierwszego singla z krążka, piosenka zniknęła z serwisów streamingowych, a na jaw wyszła batalia artystki z poprzednią wytwórnią, pod szyldem której wydawała swoje utwory. Julia z gracją odrzuciła rzucane jej pod nogi kłody i ruszyła dalej, udowadniając, że to ona zapracowała na swoje swoje nazwisko i szacunek w branży, na przekór tym, którzy po cichu liczyli, że bez nich już sobie nie poradzi. Wieniawie udało się zaprosić do współpracy topowe nazwiska. I o ile Julia Pośnik i Zalia, prywatnie jej przyjaciółki, nie są zaskakującym wyborem, tak pojawienie się na trackliście Dziarmy i przede wszystkim Pezeta z pewnością zaskoczyło niejednego fana. "Światłocienie" są też odpowiedzią na pytanie, jakie inspiracje ma Wieniawa. I nie, nie są to Dua Lipa czy Jennifer Lopez, do których regularnie się ją porównuje, a bardziej niszowe, zahaczające o alternatywne brzmienia artystki, takie jak FKA Twigs czy Tinashe. Julia słucha muzyki i eksploruje, to po prostu czuć.
Wieniawa wie, jak zrobić show
I tak jak na płycie, gdzie światło i mrok nie przeplatają się, a są wyraźnie oddzielone, tak samo na koncercie Wieniawie udało się stworzyć dwa zupełnie różne od siebie światy. Wszak, jak sama twierdzi, jedyną stałą w jej życiu jest jej zmienna. Trwające półtorej godziny show, największe w solowej karierze, stanowiło zgrabną mieszankę talentów Julii, z naciskiem na śpiew i taniec. Tak, będę to pisać do znudzenia: Julia Wieniawa potrafi śpiewać i tańczyć jednocześnie, a do tego ma głowę pełną kreatywnych pomysłów. Mimo że Stodoła nie pozostawia artystom wielkiego pola do manewru, jeśli chodzi o zaplanowanie show, u Wieniawy wykorzystano takie rozwiązania, które pomogły w jak najlepszym oddaniu klimatu krążka - począwszy od świateł, po rekwizyty i mieniący się materiał oraz ekran ledowy, optycznie powiększający niewielkich rozmiarów scenę. Dodatkowym atutem jest to, że Julia "potrafi w social media" i umie wyczuć, co będzie viralem. Tango przy "Skoki w bok", rzucanie stanikami przy "U mnie" czy "Kocham" a cappella zdały egzamin.
Koncerty w Warszawie mają też to do siebie, że bywają najbardziej "dopieszczone". Na scenie u boku Julii pojawili się goście: Dawid Tyszkowski, z którym zaśpiewała nastrojową balladę "Nie całuj", bracia Kacperczyk, z którymi stworzyła megahit "Sebiksy", no a w „Szpilkach” Julia Pośnik, tym razem bez Zalii, która tego dnia grała solowy koncert w Łodzi.
Kariera muzyczna Julii Wieniawy rozwija się w sposób bardzo organiczny i to chyba jest jej największa wartość. Artystka krok po kroku realizuje kolejne cele, a nowe projekty tylko ugruntowują jej pozycję w branży. To, co najważniejsze, bo długofalowe, 26-latka ma oddaną rzeszę fanów, którzy faktycznie słuchają jej muzyki, znają piosenki na pamięć i kupują bilety na koncerty, nie tylko po to, by usłyszeć "Nie muszę". Stodoła tego dnia była wypchana po brzegi. Nie pamiętam tam takich tłumów od koncertu Darii Zawiałow! A to… dobrze wróży.