Gdy agencja Prestige MJM ogłosiła koncert Jennifer Lopez na PGE Narodowym w Warszawie, wiele osób złapało się za głowę, przewidując, iż obiekt będzie świecić pustkami, a w najgorszym wypadku show artystki zostanie odwołane. Cóż, wniosek jest taki, że Europa to nie Ameryka i nie można opierać się tylko na sytuacji w Stanach Zjednoczonych. J.Lo bez problemu wyprzedała wszystkie wejściówki, co odnotowały zagraniczne serwisy poświęcone popkulturze, takie jak Pop Crave czy Pop Base.
- A wy próbowaliście wmówić wszystkim, że to koniec jej kariery.
- Działa w tej branży od dziesięcioleci i nadal to robi?! J.Lo naprawdę jest jedną z ostatnich prawdziwych artystek estradowych.
- Dlatego nie można traktować „Stan Twittera” poważnie. Zawsze będzie wielka - komentowali internauci z zagranicy.
Nie sposób się z tym nie zgodzić. Przez ponad 90 minut trwania show Lopez udowodniła, że wciąż ma wiele do zaoferowania jako performerka, a polska publiczność na każdym kroku przypominała jej, iż jest tu zawsze mile widziana i wyczekiwana.
Kopalnia hitów
Jennifer rozpoczęła swój koncert od mocnego uderzenia. Nie minął kwadrans, a wielbiciele piosenkarki, którzy wypełnili PGE Narodowy, usłyszeli już zestaw najpopularniejszych piosenek z jej katalogu, przeplatanych nowościami. Gwiazda otworzyła wielką imprezę na Narodowym hitem „On The Floor”, od którego płynnie przeszła do premierowego „Save Me Tonight”, nagranego we współpracy z Iggy Azaleą „Booty” oraz będącego hymnem wszystkich niezależnych kobiet „Ain’t Your Mama”.
- Trochę mnie tu nie było. Spędzimy dziś razem wspaniały czas. Miejmy najlepszy czas w życiu! - zachęcała do wspólnej zabawy.
Drugi akt rozpoczął się od nieśmiertelnego i budzącego kontrowersje do dziś „Jenny from the Block”, zaprezentowanego w wersji rockowej, przeplatanego „We Will Rock You”. Lopez przekonywała, że wciąż jest tytułową Jenny, zachęcając do wykrzykiwania z nią hasła: „STILL JENNY, STILL JENNY, STILL JENNY”. Z kolei przy „Get Right” przypomniała legendarny układ z wykorzystaniem lasek, ani na moment nie wypadając z rytmu. Trudno było za nią nadążyć!
Sporym zaskoczeniem było przearanżowanie „I’m Into You” na nastrojowy, bardzo seksowny kawałek, tzw. "pościelówę". Lopez wykonywała go na platformie, wijąc się pośród roznegliżowanych mężczyzn. „Birthday”, swój nowy singiel, zaśpiewała natomiast w towarzystwie tancerek, a za główny rekwizyt sceniczny posłużyły im krzesła. Magicznie zrobiło się podczas „All I Have”, gdy ponad 50 tysięcy osób wyciągnęło telefony i rozświetliło obiekt latarkami.
Jennifer Lopez potrafi śpiewać
Jennifer Lopez nigdy nie próbowała przekonać nas do tego, że jest wybitną wokalistką. Gwiazda od początku kariery w show-biznesie stawiała przede wszystkim na show, a performerką wciąż jest znakomitą, co potwierdzała na każdym kroku trwania koncertu. Szczerze mówiąc, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że żadna z ponad 50 tysięcy osób, kupując bilet na J.Lo, nie liczyła na nie wiadomo jakie popisy wokalne. Jennifer jednak pozytywnie zaskoczyła, udowadniając, że potrafi śpiewać. Bez wątpienia jednym z najjaśniejszych punktów „Up All Night” była sekwencja latynoska. Gwiazda postawiła na śpiew, rezygnując chwilowo z bardziej dynamicznego tańca i zamknęła usta hejterom zarzucającym jej brak talentu. Szczególnie ciepło przyjęta została dawno nieśpiewany przez J.Lo na koncertach hit „Ain’t It Funny” w albumowej wersji. Sama artystka odnotowała fakt, iż nie śpiewała go zdecydowanie zbyt długo.
Wielki finał, "Sto lat" i wpadka
Lopez zakończyła show tak, jak zaczęła - wielkimi hitami, będącymi świetnym zwieńczeniem muzycznej uczty. Ostatnie dźwięki „Waiting For Tonight” wtopiły się w „Dance Again”, a przy „Let’s Get Loud” można było poczuć się jak podczas karnawału w Rio. Singiel „Play” z kolei Jennifer zaśpiewała w bardzo skąpym kostiumie, odsłaniającym jej wyrzeźbione, perfekcyjne wręcz ciało. Po zejściu ze sceny chórzyści Lopez zainicjowali akcję, by zaśpiewać jej „Happy Birthday”. Artystka była tak poruszona śpiewającym tłumem, że z wrażenia… spadła jej spódniczka, którą rzuciła fanom, mówiąc, iż mogą ją zachować.
- Dobrze, że mam bieliznę - zażartowała.
Następnie, po krótkiej przemowie poświęconej robieniu tego, co się kocha i potrzebie wolności, zaśpiewała „Free”. Na cierpliwych fanów czekała niespodzianka. Jennifer wyszła na bis.
Gdybym miał opisać to show jednym słowem, użyłbym hasła „ENERGIA”. Ta kipiała z Jennifer Lopez na każdym kroku - nieważne, czy była królową klubu, rockmenką, torreadorką czy przewodniczącą karnawału. Gwiazda jest w doskonałej formie, a „Up All Night” stanowi najlepszy tego dowód. „Do następnego” - rzuciła, żegnając się z publicznością. Pozostaje nam zatem czekać. Ja tam dobrą zabawa i świetnym show nigdy nie pogardzę. Amerykanie też nie powinni. J.Lo, następnym razem postaw jednak na wybieg.