„Duchy Inisherin” – recenzja nowego filmu twórcy „Trzech billboardów…”

i

Autor: materiały prasowe 20th Century Fox/ Disney „Duchy Inisherin” – recenzja nowego filmu twórcy „Trzech billboardów…”

„Duchy Inisherin”: dawno nikt tak pięknie nie opowiadał o naszych bolączkach [RECENZJA]

Na polskich ekranach zawitało wreszcie najnowsze dzieło człowieka, który dał nam „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” (za co będę go wielbić do końca świata i o jeden dzień dłużej). Choć do tej ograbionej z Oscara wspaniałości „Duchom Inisherin” nieco brakuje, wciąż stanowią niepowtarzalne kinowe przeżycie.

Zanim „Duchy Inisherin” trafiły do Polski (premiera odbyła się w piątek 20 stycznia), zdążyły podbić serca zachodnich widzów i krytyków, oraz zgarnąć szereg nagród, ze Złotymi Globami włącznie. Wiem, że w kinach roi się teraz od rozmaitych filmowych nowości, a platformy streamingowe pękają w szwach od natłoku seriali, i naprawdę jest co oglądać, ale wierzcie mi – nie chcecie przegapić seansu nowego dzieła Martina McDonagha.

„Duchy Inisherin” – recenzja nowego filmu twórcy „Trzech billboardów…”

Akcja filmu rozgrywa się na tytułowej irlandzkiej wyspie, w latach 20. ubiegłego wieku i obserwujemy tu rozpad przyjaźni Pádraica (w tej roli Colin Farrell) i Colma (znany choćby z występu w „Harrym Potterze” Brendan Gleeson). Ot dwóch facetów trzymało się ze sobą od lat, całe dnie przesiadując w lokalnym pubie, popijając piwo i gadając o niczym. Pewnego dnia Colm doszedł jednak do wniosku, że nie chce mieć ze swoim dotychczasowym kumplem już nic wspólnego. Rzeczowo i dobitnie wyjaśnił, że nie, Pádraic nie zrobił, ani nie powiedział nic zdrożnego. Po prostu już go nie lubi i tyle. Ta (tylko pozornie) absurdalna sytuacja szybko przybiera dramatyczny obrót, a Colm udowadnia, że gotów jest na zastosowanie naprawdę drastycznych środków, byle tylko odepchnąć od siebie dawnego przyjaciela. Co ciekawe, „Duchy…” zapowiadane były jako komedia, co dla wielu może okazać się mylące, bo choć nie brakuje tu trafnego i nieoczywistego humoru (który wynika głównie z kapitalnie napisanego scenariusza), to jest to jeden z najsmutniejszych filmów, jakie w życiu widziałam (a jako popkulturowa masochistka niejedno takie rodeo mam już za sobą).

„Duchy Inisherin” – recenzja nowego filmu twórcy „Trzech billboardów…”

i

Autor: materiały prasowe 20th Century Fox/ Disney „Duchy Inisherin” – recenzja nowego filmu twórcy „Trzech billboardów…”

Pod płaszczykiem prostej historii o odrzuceniu Martin McDonagh ukrył bowiem złożoną, wieloznaczną i bezgranicznie smutną opowieść o rozmaitych lękach i bolączkach, które nękają każdego z nas. Któż bowiem na pewnym etapie swojego życia nie spotkał człowieka, który miał pozostać w nim już na zawsze, a dziś jest wyłącznie wspomnieniem? Ta melancholijna przypowieść o rozkładzie więzi międzyludzkich to jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Reżyser z niebywałą subtelnością i wyczuciem prezentuje tu cały wachlarz wątków i motywów, czyniąc z „Duchów Inisherin” prawdziwą egzystencjalną i emocjonalną puszkę Pandory. Oglądamy tu przejmującą opowieść o samotności, gdzie chwilami obrazowo brutalna postawa Colma stanowi alegorię depresji, wyniszczającej nas kawałek po kawałku (po seansie zrozumiecie dosłowność tego przesłania) i obserwujemy tragiczne skutki cichego cierpienia, tego pozbawionego wołania o pomoc, które tak łatwo przecież przeoczyć.

McDonagh kreśli życiorysy ludzi sobie bliskich, a jednocześnie tak odległych. Brata i siostry, którzy różnią się od siebie, niczym dzień od nocy – jemu wystarcza powolna i pełna rutyny egzystencja na maleńkiej wyspie, ona marzy o wielkim świecie i rozwinięciu skrzydeł. Dwóch kumpli, z których jeden cieszy się bezpiecznym tu i teraz, drugi zaś pragnie, by jego życie miało jakieś większe znaczenie. Reżyser uwydatnia skrajności swoich bohaterów, nie osądzając ich jednak. Nie wskazuje palcem, które podejście do życia jest tym właściwym, a czyni coś wprost odwrotnego – dowodzi, że takowe nie istnieje. Czy faktycznie nasza egzystencja ma jakikolwiek sens tylko wtedy, gdy coś po sobie pozostawimy, czy może jednak wystarczy mieć dach nad głową, kumpla u boku i serce po właściwej stronie? Czy to rzeczywiście sukces determinuje naszą wartość jako człowieka, a jego brak i niechęć do pędzenia za nim, czynią nas „gorszym sortem”? Na te pytania nie ma prostych odpowiedzi, a McDonagh nie próbuje ich nawet udzielić. Prowadzi nas tylko za rękę i skłania do refleksji, pokazując, że to właśnie nasza różnorodność czyni świat tak fascynującym miejscem. I tak okrutnym.

Poza prostym, acz ujmującym, przekazem, reżyser ukrył tu też wiele symboli i metafor, które każdy z widzów może interpretować zgodnie z własną wrażliwością (jak znaczenie tytułowych duchów, czy wyjątkowa relacja Pádraica z jego czworonożnymi przyjaciółmi). To dopełnia dzieła i sprawia, że „Duchy Inisherin” nie są zwykłym filmem, a podróżą w głąb siebie, z której każdy z nas powróci z innym bagażem doświadczeń.

„Duchy Inisherin” – recenzja nowego filmu twórcy „Trzech billboardów…”

i

Autor: materiały prasowe 20th Century Fox/ Disney „Duchy Inisherin” – recenzja nowego filmu twórcy „Trzech billboardów…”

Scenariusz i niezaprzeczalne umiejętności Martina McDonagha w chwytaniu widzów za serce na nic by się jednak nie zdały, gdyby nie wyśmienita obsada. Każdy z aktorów dał tu popis swojego kunsztu, ale – z całą moją sympatią do Brendana Gleesona – na największe uznanie zasługują Barry Keoghan i Colin Farrell. Pierwszy z panów wykreował postać „przygłupiego” Dominica, który skrywa w sobie niewyobrażalne pokłady traum i rozpaczy, i spisał się na medal, gdyż była to wybitnie trudna rola. Łatwo tu bowiem popaść w przesadę i otrzeć się o groteskę, lecz Barry – w typowy dla siebie sposób – szarżuje, a gdy zbliża się już do granicy, zwalnia i uderza w zupełnie inne tony. Oglądanie go na ekranie jest naprawdę ciekawym doświadczeniem i wróżę chłopakowi wielką karierę. Na kolana powalił mnie jednak Colin, który wyszedł wreszcie ze swojej strefy komfortu i scalił się z postacią Pádraica do tego stopnia, że w nawet najbardziej skrajnych momentach jego twarz nie zdradza ani cienia fałszu. Prezentuje za to ogrom wrażliwości i zrozumienia dla swojego bohatera, którym tak łatwo byłoby gardzić, a – dzięki Farrellowi – wprost nie sposób mu nie współczuć.

Reasumując, „Duchy Inisherin” bez wątpienia pretendują do miana jednego z najlepszych filmów roku, wspinając się na wyżyny zarówno pod względem scenopisarskim, jak i realizacyjnym – niektóre kadry są tak piękne, że miałam ochotę zatrzymać film i wpatrywać się w nie z niemym zachwytem. Polecam zatem wybrać się do kina i liczę, że film poruszy was tak samo, jak mnie.

Ocena: 9/10.

Filmy, których akcja dzieje się TYLKO w jednym miejscu | To Się Kręci #4