John Porter to walijski muzyk, kompozytor i gitarzysta, od 1976 roku mieszkający w Polsce. Współtworzył z Korą i Markiem Jackowskim trio Maanam – Elektryczny Prysznic, a potem założył Porter Band i nagrał legendarny album Helicopters. Współprace z Anitą Lipnicką (platynowa płyta Nieprzyzwoite piosenki, Fryderyk) oraz późniejsze projekty — m.in. z Adamem Nergalem Darskim i Wojciechem Mazolewskim — potwierdziły jego pozycję na polskiej scenie.
Uhonorowany medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis", pozostaje muzykiem o walijskim temperamencie i polskiej duszy. W "Mellinie" opowiadał o ojcostwie, dzieciństwie, słabnącym wzroku i o tym, dlaczego w Polsce wciąż czuje się trochę jak gość.
Wspaniały muzyk, zły ojciec?
Rodzinne wątki przewijały się przez rozmowę z Porterem wielokrotnie. Muzyk mówił otwarcie, że artystyczne życie zawsze odbywało się kosztem bliskich.
– Trzeba być w stu procentach artystą. Ale człowiek ma też potrzebę bycia z ludźmi. Ja próbowałem budować dom – trzy, może cztery razy – i jakoś mi to nie wychodziło – przyznał.
Z bólem mówił też o relacjach z dorosłymi synami:
– Jeden do dziś ma do mnie pretensje. I to mnie boli. Wiem, że byłem wspaniałym artystą, ale złym ojcem.
Wspominał też własnego ojca, który był dla niego wzorem i pierwszym nauczycielem muzyki. To on kupił mu pierwszy mikrofon, uczył grać. Porter wrócił też do wspólnych wypadów na mecze w Birmingham.
– Ale kiedy zapuściłem włosy i zostałem hippisem, powiedział: jeśli ich nie obetniesz, nie wracaj do domu. I rzeczywiście – nie wróciłem. Teraz widzę w tym podobieństwo. Ja też nie zawsze umiałem być blisko.
Odmiennie wygląda jego relacja z najmłodszą córką, Polą, owocem związku z Anitą Lipnicką. Z Polą ma bardzo dobry kontakt. Studiuje w Holandii, mówi biegle po angielsku, jednak z ojcem rozmawia po polsku.
Świat za mgłą
Porter przyznał, że jego kłopoty ze wzrokiem – wrodzona zaćma – wpłynęły na całe jego życie. W wieku sześciu lat trafił do szkoły z internatem dla dzieci z niepełnosprawnościami.
– To była szkoła dla ludzi, którzy nie pasowali do normalnego systemu. Byli tam niewidomi, ludzie na wózkach, dzieci z różnymi problemami. I w jednym sensie to było wspaniałe, bo nauczyłem się, że nie ma się czego wstydzić. Ale od szóstego roku życia byłem poza domem. Może dlatego wciąż szukam domu, bo nie wiem, co to znaczy. Nie mam wzoru – mówił. Dodał też, że do dziś ma problem z rozpoznawaniem ludzi na ulicy.
– Widzę świat, ale niewyraźnie. Czasem ktoś mnie wita, a ja nie wiem, kto to. To bywa niezręczne”.
"49 lat w Polsce i nadal obcy"
Mimo niemal pięciu dekad spędzonych w Polsce, Porter wciąż nie ma polskiego paszportu. Nie pomogły ani nagrody, ani odznaczenie Gloria Artis, ani złote płyty.
– Powiedzieli, że muszę udokumentować dosłownie wszystko. Jakby 49 lat w Polsce, trójka polskich dzieci i Fryderyki to było za mało” – ironizował z typowo brytyjskim humorem.
W Polsce żyje głównie muzyką. Czym nasza rodzima scena różni się o tej, którą zna z Wysp?
– Polska muzyka jest smutna, zbyt "mollowa". To ten słowiański muł, jak ja to mówię. Wszystko jest o cierpieniu, o byciu ofiarą. A na Zachodzie ludzie mają inną wibrację, bardziej dur, bardziej do przodu” – tłumaczył.
O współpracy z Maanamem wspominał krótko, ale z uśmiechem.
– Był koncert we Wrocławiu, czekałem, a Kora i Marek się nie pojawili. Oni twierdzili, że nie dostali telegramu. I tak się skończyło. Długo było chłodno między nami.
"Chcę umrzeć na scenie"
Na pytanie o przyszłość Porter odpowiedział z właściwym sobie luzem. – „Nie robię planów. Chcę robić to, co robię teraz. Dopóki można. Bardzo ważne jest korzystać z czasu. Jak umrę na scenie – proszę bardzo. Wymarzona śmierć.
Zaciekawiliśmy was? Zobaczcie lub posłuchajcie nowego odcinka "Melliny". Jak zwykle, obejrzycie go w serwisie YouTube na kanale Eski Rock oraz na stronie internetowej eskarock.pl. Odcinka można też posłuchać jako podcastu w serwisach streamingowych.