Autobus w Katowicach

i

Autor: Archiwum Na zdjęciu wygląda, jakby autobusy w Katowicach pędziły. To tylko iluzja

Katowice

Z Nikiszowca do Piotrowic jedzie się dłużej niż z Katowic do Międzyrzecza. Nie żartuję

Już nie raz słyszałam, że w Metropolii szybciej można dojechać do miejscowości obok, niż z jednego końca miasta na drugi. Teraz z czystym sercem mogę powiedzieć, że to prawda. Jeżdżenie po Katowicach potrafi być udręką - szczególnie, gdy się mieszka na wiecznie zakorkowanym południu miasta.

Kto mnie zna ten wie, że nie mam samochodu. Tak się jakoś złożyło, że na studiach w obcym mieście nie potrzebowałam (zresztą ze studenckiego dorabiania nie opłaciłabym ubezpieczenia). Później, gdy mieszkałam za granicą, dostałam auto służbowe i też nie musiałam inwestować we własne. No i oczywiście jest jeszcze jeden faktor - ekologia. Może nie powiedziałabym, że jestem eko-świrem, ale staram się jak mogę żyć ekologicznie.

Dlatego z uporem maniaka przez rok korzystałam z komunikacji miejskiej w Katowicach. Przejażdżek mam na swoim koncie wiele - w różne miejsca, o różnych godzinach i różnymi liniami - a spostrzeżeń jeszcze więcej. Niestety raczej negatywnych. Ale od początku.

Autobusy przyjeżdżają opóźnione i jadą dłużej do celu

Zacznijmy od prostej trasy z Piotrowic do centrum miasta. Ze najbliższego przystanku mam do wyboru dwie linie autobusowe - nr 973 i nr 11. Pierwsza nie dowiedzie mnie bezpośrednio do celu. Muszę się przesiąść na przystanku Ochojec Ziołowa. Z kolei linia nr 11 zgodnie z rozkładem powinna mnie dowieźć na przystanek Mikołowska Sąd (7,4 km) w przeciągu 27 minut. Ale w godzinach szczytu to czysta fantazja. Gdy ostatnio rano jechałam "jedenastką", na centrum dotarłam dopiero po 40 minutach.

I ja wiem, że godziny szczytu, że korki, że to się może zdarzyć i że można wyjść wcześniej. Ale jak duży zapas czasu trzeba wziąć pod uwagę, by dojechać gdziekolwiek w tym mieście na czas? Pytanie czysto retoryczne, bo odpowiedzi zapewne się domyślacie. Czasem można odnieść wrażenie, że autobusy w Katowicach nie jeżdżą zgodnie z rozkładem jazdy, tylko zgodnie z Prawem Murphy'ego. Czyli: im bardziej się śpieszysz, tym bardziej komunikacja miejska się spóźni.

Z przystanku kawałek dalej mam dwie kolejne linie do wyboru, nr 29 i 45. Ta pierwsza dowiezie mnie najdalej na CP Brynów, gdzie zwykle przesiadam się w tramwaj. Na to akurat nie mogę narzekać, tramwaje jadą szybko i linii do wyboru jest całkiem sporo. Z kolei linia 45 ma przystanek końcowy na Sądowej.

Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że obie linie straszliwie się opóźniają. "29" jedzie z Orzesza, a "45" zaczyna kurs w Łaziskach Średnich. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie winię kierowców za spóźnienia. To długa trasa i doskonale zdaję sobie sprawę, że na drodze mogą się zdarzyć różne rzeczy. Winię rozkłady jazdy, a dokładniej: zbyt małą częstotliwość kursów. Obie linie kursują z przystanku Piotrowice Szkoła co trzydzieści minut. Jeśli obie się opóźnią, to biedny podróżny musi czekać na przystanku pół godziny. Co niestety zdarza się nagminnie - a przynajmniej za każdym razem, gdy z nich korzystam.

I nie mówimy tutaj o 5 minutach, bo to się jeszcze mieści w granicach akceptacji. Ci, którzy jeżdżą komunikacją miejską w Katowicach wiedzą, że autobus spóźniony 5 minut to autobus, który przyjechał na czas. Ale w tym przypadku mowa o opóźnieniach rzędu 10, 15, a nawet 20 minut. Już mi się kilka razy zdarzyło, że z domu wyszłam dużo wcześniej, a na miejsce dotarłam spóźniona. 

Brakuje dobrych połączeń między dzielnicami

Dlatego nauczona doświadczeniem, jadąc do lekarza na Starą Ligotę Załęską (3,5 km), wybrałam taki kurs, żeby na być na miejscu ponad 40 minut wcześniej. Oj, głupia ja, naiwna ja! Autobus linii nr 9 miał być na przystanku Piotrowice Skrzyżowanie o 14:37. Przyjechał spóźniony prawie 20 minut. Byłam już tak zdenerwowana, że zaczęłam zamawiać przejazd w aplikacji Bolt, gdy w końcu szanowna "dziewiątka" łaskawie raczyła się pojawić na przystanku.

Jeszcze gorzej jest, gdy człowiek próbuje dostać się z Nowego Nikiszowca do Piotrowic. To, że w Katowicach brakuje bezpośrednich linii, które łączyłyby poszczególne dzielnice, wiadomo nie od dziś. Ale wracanie z jednego końca miasta na drugi (ok. 15 km) przez 1,5 godziny to już gruba przesada. Opóźnienia na obu liniach, którymi wracałam do domu spowodowały, że zamiast regulaminowej godziny, jechałam 30 minut dłużej.

Google Maps podpowiada, że rowerem dałoby się dojechać szybciej. Ba, bywało, że metrolinia M22 - którą jeżdżę do rodziców - z dworca w Katowicach do przystanku Międzyrzecze Gospoda dojeżdżała szybciej (ok. 1 godziny i 20 minut). A to trasa autobusowa, która ma prawie 45 km, czyli jest trzykrotnie dłuższa i zahacza o kilka miast. W tym miejscu Metropolii należą się gratulacje - pomysł metrolinii to był strzał w dziesiątkę. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o komunikacji w obszarze jednego miasta.  

Niedopracowane połączenia między miastami 

Niedociągnięcia w rozkładach widać również na przypadku połączeń między pobliskimi miastami. Za każdym razem, gdy jadę spod domu do biura w Sosnowcu, jestem na miejscu spóźniona. Ostatnio wyszłam z domu przed siódmą - aplikacja "Jak dojadę" zapewniała mnie, że na miejscu będę krótko po ósmej. Wyjątkowo sprawnie dojechałam na przystanek Katowice Mikołowska i już mi się wydawało, że to mój szczęśliwy dzień. Nic z tego.

Autobus linii 154 nie przyjechał na czas, a alternatywa w postaci 657 też się spóźniła (miałam autobusem dojechać na Sokolską i przejść na przystanek Piotra Skargi, żeby wsiąść w "808"). Zresztą to była jakaś plaga opóźnień, bo patrząc nerwowo na elektroniczną tablicę widziałam, jak długo przy niektórych liniach widniał czas przyjazdu "5 minut". Podpowiedź: zdecydowanie dłużej niż pięć minut. W każdym razie - musiałam swoje wyczekać na mrozie, aż w końcu po blisko 20 minutach szanowna "154" pojawiła się na przystanku. 

Cena za komunikację miejską jest nieadekwatna do jakości

A jak wygląda sytuacja, gdy porównamy Katowice z innym miastem? Weźmy pod lupę Bytom. Od razu zaznaczam, że zajmiemy się tylko teorią - czyli czasami podróży, które podaje ZTM - bo praktyki w Bytomiu nie miałam żadnej.

Podróż autobusem z przystanku Szombierki Godulska do przystanku Karb Łanowa zajmuje od 10 do 20 minut (ok. 4,5 km) - w zależności, na jakie połączenie trafimy. W Katowicach trasa o podobnej długości (Piotrowice Skrzyżowanie - Brynów Kopalnia Wujek) zajmuje przeważnie 15 minut. W Bytomiu z Osiedla pod Brzozami w Bobrku do Osiedla Stroszek (ok. 13 km) dojedziemy średnio w przeciągu 45-52 minut. W Katowicach podróż z przystanku Burowiec Szkoła pod Bazylikę w Panewnikach (ok. 13,5 km) zajmuje od 40 minut do ponad godziny.

Różnice nie są duże, a przykładów mało i brakuje praktyki, żeby wyciągnąć pełnoprawne wnioski. Ale widać, że w Katowicach rozstrzał czasowy jest większy, a jeśli do równania dodamy nagminne opóźnienia, to dochodzi do takich absurdalnych sytuacji jak opisywane powyżej.

A to tylko kolejna cegiełka do rosnącego niezadowolenia w moim "ekologicznym serduszku". Tak, wiem, gdyby więcej osób przesiadło się na komunikację miejską, w mieście byłyby mniejsze korki, a co za tym idzie - nie byłoby tylu opóźnień. Ale trudno ludzi przekonać do transportu publicznego, gdy jego cena jest nieadekwatna do jakości.

Ceny za bilety w śląskim ZTM są niemal identyczne jak w warszawskim ZTM, a w przypadku biletów długookresowych - niemal dwa razy droższe, niż w PKM Jaworzno. Przykład: bilet imienny na 30 dni na terenie całej sieci PKM Jaworzno kosztuje 80 zł, w ZTM - 109 zł tylko na jedną gminę. Za bilet ważny przez 180 dni na terenie całej sieci PKM Jaworzno zapłacimy 160 zł, a w Metropolii - 550 zł (ważny na terenie całej sieci ZTM). Płacimy więc sporo, a dostajemy komunikację miejską, na której nie można polegać.

Dlatego ja już dziś wiem, jakie będzie moje noworoczne postanowienie. Kupić auto.