Benson Boone nie ma łatwo. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że z każdej strony próbuje mu się dokopać. Dlaczego? Wokalista z impetem wdarł się na scenę pop, którą – jak wiadomo – rządzą głównie kobiety. Nie jest tajemnicą, że fani tego gatunku bywają sceptyczni wobec śpiewających mężczyzn. Wielu z nich – w ogólnym rozumieniu – daje z siebie minimum, posługuje utartymi schematami i rzadko eksperymentuje z wizerunkiem. Odpowiedzialność zbiorowa? Przecież Benson, jako jeden z nielicznych, przykłada się nie tylko do muzyki, ale też do wszystkiego, co dookoła niej. Ma charyzmę, oryginalny styl, wypracował typowe dla siebie sceniczne triki (ach, to słynne salto!) i posiada duży dystans do otaczającej go rzeczywistości. Dowód? Najnowszy teledysk do singla "Mr. Electric Blue". Porównania do Freddiego Mercury’ego – choć z pewnością nobilitujące – też nie pomagają.
Druga płyta to dla każdego artysty pewnego rodzaju test. Szczególnie, gdy debiut okazał się sukcesem, a tym bez wątpienia był krążek "Fireworks & Rollerblades", promowany singlem "Beautiful Things". Nie ukrywam – sam dostawałem spazmów, słysząc refren tego kawałka w co drugim story na Instagramie czy tiktoku. Posiadanie w katalogu takiego hitu to błogosławieństwo, które bywa też przekleństwem, co pokazują reakcje na twórczość uprzedzonych do 22-latka internautów. Materiał, jaki znalazł się na "American Heart", stanowi jednak dowód na to, że Benson Boone nie jest wcale "one hit wonder", jak próbowano go zaszufladkować.
Benson Boone - nowa płyta "American Heart"
Nowy album, którego okładkę zdobi zdjęcie wokalisty bez koszulki, z amerykańską flagą w dłoniach, co nie jest żadną patriotyczną deklaracją, to zestaw hitowych kompozycji, które zapadają w pamięć już po pierwszym przesłuchaniu. W porównaniu do "Fireworks & Rollerblades" jest tu znacznie więcej różnorodności. Raz chce się potrząsać głową jak rasowy rockandrollowiec, żeby już za moment wycierać łzy wzruszenia. Boone świetnie odnajduje się zarówno w rockowych utworach ("Wanted Man"), emocjonalnych balladach ("Momma Song", "Take Me Home"), jak i pop-rockowych numerach, z wyraźną inspiracją latami 80. ("Mr. Electric Blue"). Piosenka "I Wanna Be The One You Call" spokojnie mogłaby trafić z kolei na ostatni album Harry’ego Stylesa. Jest melodyjnie, nowocześnie i świeżo.
Wydaje mi się, że Benson padł ofiarą hejtu dla samego hejtu. Przeglądając negatywne reakcje na "American Heart", trudno wyłuskać z nich jakiekolwiek sensowne argumenty. Czy krytykowanie każdego ruchu nie jest paradoksalnie najlepszym dowodem na niebywały sukces? Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w kategoriach pop-rocka i męskiego radiowego popu Benson Boone nie ma dziś właściwie żadnej konkurencji. Jestem natomiast przekonany, że jego nowy krążek z pewnością jeszcze nie raz umili mi lato i odliczanie do koncertu jesienią.