Goszcząc w ubiegłym roku w Krakowie, Justin Timberlake przyznał, że fakt, iż kazał czekać polskim fanom czekać na siebie dekadę, to ogromne nieporozumienie. Artysta postanowił oddać Polakom energię, którą otrzymał od nich podczas dwóch wyprzedanych koncertów w Tauron Arenie i powrócił do naszego kraju po niespełna roku. Mający na swoim koncie 10 nagród Grammy i ponad 50 milionów sprzedanych płyt piosenkarz zamienił arenę na stadion i we wtorek 17 czerwca zaprezentował się na PGE Narodowym w Warszawie.
Koncert Timberlake'a w Warszawie całkowicie różnił się od tych, które wokalista zagrał w ubiegłym roku w Krakowie. I nie chodzi tylko o skalę przedsięwzięcia, wynikającą ze zmiany obiektu na znacznie większy, ale o całokształt show. Zmianie uległa koncertowa setlista, prezentowane w tle wizualizacje czy interludia. O ile w Krakowie Timberlake pokazał, że jest perfekcjonistą w każdym calu, który umiejętnie łączy swoje umiejętności wokalne, aktorskie, ale i konferansjerskie, tak w Warszawie postawił przede wszystkim na dobrą zabawę i skupił na tym, co de facto powinno być najważniejsze, czyli na muzyce. Widowisko rozpoczęło się od hitu "Mirrors", którym Justin zakończył trasę koncertową "The Forget Tomorrow World Tour". Nie było budowania napięcia, tworzenia historii - był po prostu on i towarzyszący mu od lat The Tennessee Kids.
Justin Timberlake w Warszawie: "Przybyliśmy się zabawić! Będziemy śpiewać, tańczyć, zakochiwać się"
Przez trwający półtorej godziny koncert, który bardziej przypominał festiwalowy set, aniżeli stadionowe show, do których przyzwyczaiły nas chociażby Beyonce, Taylor Swift czy P!nk, Timberlake zaprezentował swoje największe hity - właściwie jeden po drugim, bez większych przerw. Publiczność usłyszała kultowe już "Cry Me a River", "My Love", po którym Timberlake po raz pierwszy zwrócił się do tłumu, zapewniając, że prezentuje się pięknie, co trzeba udokumentować, zmysłowe "Suit & Tie", którego ostatnie dźwięki mogą przypominać o niepokojącej chwili, kiedy nagle zgasły światła, a Justin rzucił "dobranoc", żartując, iż koncert dobiegł końca, skrócone i wykonane w wersji akustycznej "What Goes Around... Comes Around", przebojowe "Can't Stop The Feeling", które stanowiło najjaśniejszy punkt koncertu, jeśli chodzi o zaangażowanie publiczności czy wywołujące ekstazę od pierwszych dźwięków "SexyBack". Trafionym pomysłem było zaprezentowanie medleyu hitów przez DJ-a, który przypomniał m.in. nagrany z Timbalandem i Nelly Furtado singiel "Give It to Me" czy będący efektem współpracy z Madonną kawałek "4 Minutes".
Moja pierwsza myśl po dotarciu na PGE Narodowy była następująca: "Czy ta scena nie jest za mała?". Patrząc na komentarze w sieci, widzę, że nie tylko ja miałem takie wrażenie. Można by nawet pomyśleć, że show nie było w pełni zaadaptowane do warunków stadionowych, a raczej festiwalowych, które Timberlake zresztą gra w tym sezonie. Scena była bowiem jedna i niewielkich rozmiarów, przez co osoby stojące na środku płyty, nie mówiąc o tych na jej końcu, miały ograniczoną widoczność i musiały posiłkować się telebimami. Sam Justin nie zawiódł jednak pod żadnym względem. Brzmiał świetnie, ani na moment nie wypadał z rytmu, dał się porwać groove’owi i - co najważniejsze - doskonale się bawił. Przyznam szczerze, że dostrzegłem w nim na nowo tego łobuziaka z czasów złotej ery popkultury! Może to my w natłoku coraz bardziej rozbuchanych produkcji zapomnieliśmy, że w koncertach chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę i atmosferę?
Organizatorem wydarzenia była agencja Live Nation Polska.