Jeszcze kilka lat temu wyjazd służbowy kojarzył się z lotniskiem, hotelowym śniadaniem i szybkim powrotem. Dziś wielu podróżujących mówi sobie: "Skoro i tak jestem w Lizbonie czy Barcelonie, to czemu nie zostać dłużej?". I tak właśnie narodził się trend "bleisure" – kilka godzin pracy dziennie przy laptopie, a potem zwiedzanie, plażowanie albo spotkania ze znajomymi. To rozwiązanie, które zdobywa popularność zwłaszcza wśród osób pracujących zdalnie.
Pokolenie "zawsze online"
Nie da się ukryć, że trend szczególnie chwycił wśród młodszych pracowników, dla których elastyczność to chleb powszedni. Zamiast pięciu dni w biurze – coworking z widokiem na ocean. Zamiast kawy z ekspresu – espresso w rzymskiej kawiarni. Brzmi pięknie, ale ma też swoje minusy: trzeba umieć się zdyscyplinować, bo jeszcze jeden spacer nad brzegiem morza łatwo przeciąga się do końca dnia.
Co na to firmy?
Ciekawostką jest, że coraz więcej pracodawców patrzy na bleisure przychylnie. W końcu wypoczęty pracownik, który zobaczy kawałek świata, wraca z nową energią i – przynajmniej w teorii – bardziej zmotywowany. Są też organizacje, które same zachęcają: „Zostań po konferencji na dwa dni, poznaj miasto, a i tak dostarczysz raport na czas”.
Między mailem a zachodem słońca
Bleisure to nie tylko wygoda, ale też dowód na to, że zmienia się nasze podejście do pracy. Granica między obowiązkami a czasem wolnym powoli się zaciera, a podróże służbowe zyskują zupełnie nowy wymiar.
Czy bleisure to rozwiązanie dla każdego? Niekoniecznie. Trzeba lubić taki tryb życia, a nie każdy czuje się komfortowo z laptopem w walizce. Ale jedno jest pewne – trend nabiera rozpędu i wygląda na to, że w najbliższych latach stanie się codziennością wielu pracowników na całym świecie.