Wypadek Richarda Hammonda to wciąż jedno z najczęściej komentowanych wydarzeń minionego weekendu. Przypomnijmy - do wypadku doszło na planie programu Grand Tour, nowego show byłej ekipy Top Gear.
Wypadek Hammonda wydarzył się w Szwajcarii. Prowadzący elektryczne auto sportowe Richard Hammond wypadł z trasy, a jego samochód koziołkując stoczył się z nasypu drogi. Richard Hammond złamał nogę, ale zdołał wydostać się z auta. Na całe szczęście, bo chwilę później samochód stanął w płomieniach!
Tuż po wypadku Hammonda pojawiły się głosy, że tor, na którym kręcono nowe odcinki Grand Tour nie był przystosowany do jazdy sportowymi samochodami. "Wiejska droga to nie lotnisko" - pisano w komentarzach, zarzucając producentom i prowadzącym Grand Tour lekkomyślność.
Do sprawy odniósł się Jeremy Clarkson, który w felietonie zamieszczonym w serwisie Drive Tribe wyjaśnia wątpliwości.
>> Wypadek Richarda Hammonda: „Spłonąłby, gdyby wydostał się później!” Hammond pod obserwacją lekarzy!
Prowadzący Grand Tour nawiązał do rewelacji podawanych m.in. przez jedną z brytyjskich gazet. Jej dziennikarz motoryzacyjny sugerował, że winę za wypadek Richarda Hammonda ponoszą producenci, bo z pośpiechu zapomnieli o środkach bezpieczeństwa, a Richard Hammond nie znał za dobrze auta, które prowadził.
Jeremy Clarkson zaprzecza tym doniesieniom. "Hammond jeździł tym autem pewnie, na autostradach i na zamkniętych górskich drogach i to przez 4 dni" - pisze Clarkson.
"Tego dnia także przejechał się autem kilka razy po górach. Znał ten samochód dobrze, wiedział, jaki jest szybki i umiał go prowadzić. Zresztą niedługo sam o tym opowie, w następnej serii Grand Tour" - pisze Jeremy Clarkson.
Dlaczego więc doszło do wypadku?
"Nie wiem, co poszło nie tak. Mam nadzieję, że kiedy przejdzie już operację i wydobrzeje, będzie w stanie sam nam to powiedzieć" - napisał Clarkson.
Oby doszedł do zdrowia jak najszybciej!

i

i