Każdy ma ulubioną bajkę Disneya. Jedni upatrzyli sobie "Króla Lwa", inni księżniczki we wszelkich możliwych konfiguracjach, a moje serce zawsze biło w rytm utworów Elvisa - dla pyskatego i nieokrzesanego kosmity z anger issues oraz jego człowieczej przyjaciółki. Oryginalna animacja "Lilo i Stitch" to dzieło kultowe i dla wielu, w tym dla mnie, niezwykle ważne. Disney nie miał zatem szans na powtórzenie jej sukcesu w wydaniu live-action, ba! nawet zbliżenie się doń choćby na kilometr. Tymczasem wydarzyła się rzecz absolutnie niezwykła.
"Lilo i Stitch" - recenzja filmu z 2025 roku
Natalia sprzed 24 godzin za nic by mi nie uwierzyła, ale zapewniam was, że aktorska wersja "Lilo i Stitcha", która zadebiutuje w polskich kinach już w piątek 23 maja, jest... jeszcze lepsza od oryginału. Twórcy podeszli bowiem do sprawy tak, jak winni robić to wszyscy ludzie odpowiedzialni za wszelkiej maści remake'i, rebooty i adaptacje - doskonalmy to, co da się doskonalić, a resztę zostawmy w świętym spokoju.
Bezbrzeżna miłość do "Lilo i Stitcha" nie przysłaniała mi faktu, że animacja ta miała swoje bolączki, które z wiekiem uwierały coraz bardziej. Z jakiegoś powodu nikt nie zwracał większej uwagi na to, że nowy pies Lilo ani trochę nie wygląda jak pies, a do tego mówi niemal ludzkim głosem, a po plaży pałętają się kosmici. Ponadto jedynie Lilo i Stitcha możemy uznać tu za pełnoprawne postacie, reszta służy wyłącznie za wytrychy fabularne. Chris Kekaniokalani Bright (autor scenariusza wersji z 2025 roku) naprawił wszystkie te błędy, wprowadzając do fabuły potrzebne zmiany, ale zachował przy tym ogrom wyczucia i przede wszystkim szacunku dla oryginału, dzięki czemu nie zatracił ducha opowieści - więcej, ten, pod pewnymi względami, wybrzmiewa jeszcze mocniej. Znacznie większe zbalansowanie kosmicznych atrybutów Stitcha z jego psim kamuflażem uwydatnia przekaz, że nie ważne, czy znaleźliście tego zwierzaka na śmietniku, przygarnęliście ze schroniska, czy wydaliście grube tysiące na imponujący rodowód - to jest pełnoprawny członek waszej rodziny, nie własność i "bezmyślna istota drugiej kategorii".
Prym wiodą tu oczywiście Lilo i Stitch, ale tym razem znacznie większy nacisk położono na postać Nani (fenomenalnie dubbingowanej przez Julię Chatys), która nie jest już tylko starszą siostrą Lilo, a bohaterką z krwi i kości, która ma własne plany i marzenia, i której kibicujemy z całego serca, a w chwilach zwątpienia boleśnie odczuwamy jej niemoc i frustrację - a także determinację, gdy niczym prawdziwa superbohaterka wykorzystuje dopisane jej back story, by ocalić puchatego kosmitę, który może i ją wkurzał, ale w rodzinie przecież nikogo się nie odtrąca, ani nie porzuca. Ich ohana wreszcie jest OHANĄ, a nie dyptykiem z umownie doklejoną trzecią członkinią.

i
"Lilo i Stitch" to film po stokroć wspaniały
Problem Jumby i Pleakleya pałętających się po Hawajach rozwiązano z kolei za pomocą bardzo prostego, acz skutecznego zabiegu fabularnego, co przy okazji dało szansę Billy'emu Magnussenowi (filmowemu Pleakleyowi) na totalne odpięcie wrotek - doprawdy chciałabym codziennie w pracy bawić się choć w połowie tak dobrze, jak Billy na planie "Lilo i Stitcha". Gość jest niesamowity.
I owszem, można mówić, że aktorska wersja jest wtórna, bo opowiada nam niemal dokładnie tę samą historię, ale brak świeżości trudno uznać za wadę, gdy mówimy o opowieści, która nie tylko uwrażliwia najmłodszych, ale i dorosłym przypomina lekcje płynące z przygód Lilo i Stitcha, o których z biegiem lat nieco zapomnieliśmy. Gwarantuję wam, że przemowa Stitcha o ohanie wzrusza dokładnie tak samo, jak te 23 lata temu, więc odstawcie wątpliwości i ruszajcie do kin, bo czeka was piękna przygoda.