Juliusz Machulski – reżyser, scenarzysta, legenda polskiej komedii filmowej. Jego produkcje to nieśmiertelne klasyki, które na stałe weszły do języka popkultury. Potrafił rozśmieszać i przemycać poważne treści nawet wtedy, gdy wszystko trzeba było przepuścić przez filtr cenzury. Twórca, który nie dał się zaszufladkować – ani PRL-owi, ani współczesnym ideologiom. W rozmowie z Marcinem Mellerem opowiada o swoich początkach, filmach, których nie nakręcił, i tych, które obrosły legendą.
Znasz jego filmy na pamięć? Ten wywiad pokaże ci zupełnie inne oblicze słynnego reżysera.
Dzieciństwo w kulisach teatru
Juliusz Machulski od dziecka funkcjonował w świecie sztuki. Jego ojciec, Jan Machulski, był aktorem i reżyserem, a matka – scenografką. Nic więc dziwnego, że młody Juliusz chłonął kulisy teatru i planów filmowych, zanim jeszcze w pełni zrozumiał, czym właściwie jest zawód filmowca. Jak przyznaje, to środowisko nie tylko dało mu zawodową przewagę, ale też ustawiło życie w konkretnym kierunku – czasem nawet kosztem zwyczajnego dzieciństwa.
Jako debiutant mierzył się jednak z krzywdzącymi opiniami, że wszystko zawdzięcza ojcu. I choć sam Jan Machulski wystąpił w jego pierwszym filmie Vabank, Juliusz próbował minimalizować to rodzinne skojarzenie – nawet na planie.
– Jak zrobiłem Vabank, to oczywiście wszyscy mówili: "Tata mu to załatwił". Wreszcie uciąłem te komentarze mówiąc, że film wyreżyserował Leonard Pietraszak. I ucichło.
Dla uniknięcia niezręczności nie zwracał się do ojca po imieniu.
– Nie mówiłem: "Tato, mów szybciej ten tekst", tylko: "Janek". Tak było prościej.
Cenzor najlepszym scenarzystą?
Tworzenie filmów w czasach PRL-u wymagało nie tylko pomysłu i odwagi, ale również sprytu. Każdy scenariusz musiał przejść przez ręce urzędników z Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Machulski nie ukrywa, że był to proces trudny, ale też inspirujący w swojej absurdalnej logice. Z czasem nauczył się "grać z systemem", stosując własne triki.
– Trzeba było dać coś na wabia. Coś, co cenzor wytnie, ale co nie zaboli. Dzięki temu inne rzeczy zostawały - przyznał szczerze reżyser.
Niektóre ingerencje cenzorów bywały groteskowe, a jednocześnie – skuteczne. Przykład? Zamiana języka czeskiego na niemiecki, bo "tak będzie mniej politycznie". Zdarzało się też, że po premierze władze "zachęcały" do usunięcia poszczególnych scen – ale przy okazji gratulowały… popularności filmu. Machulski nieraz usłyszał w uzasadnieniu: "To panu przysporzy widzów". "Świetnie, że pan minister dba o wyniki" – kwitował z ironią.
"Nie mam za co przepraszać"
Film "Seksmisja" do dziś pozostaje jednym z największych fenomenów polskiego kina – i zarazem jednym z najbardziej kontrowersyjnych dzieł rodzimej kinematografii. Choć widzowie lat 80. pokochali go za humor i ironię wobec systemu, dziś wciąż bywa oskarżany o seksizm i uprzedzenia. Reżyser nie zamierza jednak nikogo przepraszać.
– To tak jakby domagać się odszkodowań za zburzoną Warszawę. Nie mam za co przepraszać. – stwierdził kategorycznie Machulski.
Z silnymi emocjami wspomina pokaz Seksmisji w USA, po którym otrzymał ostrą reprymendę od środowiska feministycznego.
– Feministki obejrzały film i mnie opieprzyły. Powiedziały, że powinien być zakazany jak "Narodziny narodu".
Machulski przywołuje także niezwykłe spotkanie z Czesławem Miłoszem w Berkeley. Noblista zinterpretował "Seksmisję" po swojemu – jako formę kontrolowanego sprzeciwu.
– Powiedział mi wtedy: "To był chłopski antyfeminizm.Cenzorzy wiedzieli, że coś muszą puścić".
O współpracy z aktorami
Machulski przyznaje, że na planie daje aktorom dużą swobodę. To właśnie dzięki tej otwartości powstały niektóre z najbardziej pamiętnych kwestii w historii polskiego kina.
– "Widzę ciemność" czy "Nasi tu byli" – to było ad hoc. Moją zasługą było to, że nie powiedziałem "stop". Miałem ucho do takich momentów.
Nie mniej ważna była dla niego współpraca z ekipą – w tym ze scenografem Januszem Sosnowskim.
– Zapadnia z izolatki to mój pomysł, ale wykonanie Janusza Sosnowskiego. Genialna robota – przyznaje z sentymentem.
Machulski niejednokrotnie pracował z Jerzym Stuhrem – niezapomnianym Maksem Paradyszem z "Seksmisji". Z kolei z jego synem, Maćkiem, miał okazję współpracować m.in. przy audiobookach i innych projektach. Czy da się ich porównać? Dla reżysera – absolutnie nie.
– To są zupełnie inne typy. Jerzy był charakterystycznym aktorem, Maciek może być i romantycznym kochankiem i może być zabawny.
Zachwyca się też wszechstronnością głosu młodszego Stuhra:
– Fantastycznie przeczytał moje audiobooki. Ma głos jak tysiąc głosów.
Choć Machulski to reżyser z wizją, jego styl pracy opiera się na zaufaniu i swobodzie. Aktorzy mogą improwizować, ale muszą być dobrze przygotowani. Tylko wtedy – jak mówi – można razem wypracować coś niepowtarzalnego.
Ten odcinek "Melliny" to opowieść o kinie, które śmieszyło, kiedy nie wolno było się śmiać. I o twórcy, który do dziś nie musi niczego udowadniać, bo jest marką samą w sobie i gwarancją najlepszej jakości. Zaciekawiani? Odcinek obejrzycie w serwisie YouTube na kanale Eski Rock oraz na stronie internetowej eskarock.pl. Można go też posłuchać jako podcastu w serwisach streamingowych.