Pamiętasz jeszcze swój pokój „na Kicu” ? Było tam coś szczególnego, co zapamiętasz do końca życia?
Jeśli dobrze pamiętam, to tych miejsc zamieszkania na Kicu było kilka. Kilkanaście chyba nie, ale kilka na pewno. Swoją karierę jako „Kicman” rozpocząłem w akademiku, który znajduje się po prawej stronie ulicy...
O, to znaczy w tzw. „Mariocie”, chyba miałeś znajomości...
Wtedy nie miał jeszcze takiej nazwy. Mieszkałem na czwartym piętrze – ostatnim. Cała załoga była z pierwszego roku. Najgorszy problem mieli więc starsi studenci, którzy tam mieszkali – na przykład małżeństwa. Byli naprawdę znacznie od nas starsi. A nasza ekipa była mocna. Każdy z nas dopiero co wywinął się z domu, co oznaczało dosyć ostre impry... Nie pamiętam dokładnie, który był mój pierwszy pokój, ale chyba 429 był jednym z pierwszych. Potem były różne dziwne sytuacje – kłótnie, eksterminacje. Po balangach lądowałem na dywaniku u kierowniczki... Dlatego sporo podróżowaliśmy po tym akademiku. Skład ekipy też się zmieniał. Najpierw było czterech kolegów, potem trzech, potem znowu czterech. Najdłużej mieszkałem chyba z moim serdecznym kolegą Wojtkiem Płocharskim. Zawsze był w mojej czwórce. A potem przeniosłem się do drugiego akademika, po stronie lewej. Łącznie na Kicu spędziłem pięć lat...Głównie na czwartych i trzecich piętrach. Chyba więcej czasu spędziłem w akademiku po lewej stronie. Tam na portierni królowała pani Zosia.
Zdradzisz więc jak wyglądał ten twój pokój...
Jak wyglądał pokój? Klasycznie...Po studencku. Czterech facetów w jednym pokoju – to raczej nie jest „high comfort”. Jakoś sobie radziliśmy. Wiadomo koedukacyjne prysznice (śmiech), imprezy... Permanentny syndrom pierwszego roku. Myślę, że w akademiku trudno wytrzymać więcej niż pięć lat. Natomiast pierwszy rok jest zawsze niezły, to chyba każdy student pamięta i wie. Mniej więcej w czasie, gdy zaczynałeś studia – w listopadzie 1982, odbył się też wasz pierwszy oficjalny koncert. Łatwo obliczyć, że stuknęło wam dwadzieścia lat.
Szykujecie z tej okazji specjalny jubileuszowy występ. Czy będzie on jakoś nawiązywał do tego pamiętnego pierwszego koncertu?
No nie, to w ogóle inna historia. Nasz jubileuszowy koncert będzie nawiązywał do tego pierwszego tylko w tym, że rzeczywiście pierwszy występ odbył się w listopadzie 1982 roku, w Warszawie. Graliśmy w Remoncie, w dolnej sali. Wtedy Remont był najbardziej kultowym klubem punk rockowym, nowofalowym. Grały tam wszystkie ważne zespoły. My byliśmy wtedy nikomu nieznanym zespolikiem z Częstochowy. Przyjechaliśmy na koncert. Przyszło nawet sporo ludzi. Było dziwne, bo graliśmy taką dosyć słodką muzyczkę, a remont był klubem punkowym i generalnie nie wszystkim punkom się to podobało. Na szczęście zapowiadał nas Jasiu Zygzak z zespołu TZNXenna i powiedział, że gramy muzykę „łatwą, lekką i przyjemną”. Poprosiliśmy go o to... (śmiech).Wtedy ja jeszcze grałem na basie, co nie było zbyt dobrym pomysłem muzycznym. Potem zastąpił mnie Koniu, człowiek, który miał o tym znacznie większe pojęcie ode mnie.
Wydarzyło się coś ciekawego?
Pamiętam, że zakwaterowali nas w hotelu Novotel na Okęciu. Stacjonowało tam ZOMO, gdyż rzecz działa się w stanie wojennym. Wszystko miało miejsce około piątego listopada...Okolice moich dziewiętnastych urodzin. Zrobiliśmy dużą imprezę. A stan wojenny, był przecież dosyć krytyczną sytuacją. (śmiech). Ci faceci w mundurach powiedzieli więc, że może być problem. Co prawda nie zostaliśmy zamknięci, ale był lekki stres. Na szczęście impreza jakoś się odbyła – polewaliśmy alkohol, ale muzyka była wyciszona. Od tego czasu rzeczywiście minęło dwadzieścia lat. Nawiązaniem do tamtego koncertu będą może dwie, trzy piosenki z tamtych czasów, które nam zostały w repertuarze. Jak zamierzacie uczcić 20-lecie istnienia zespołu?
Właśnie tym występem. 14 listopada zagramy w Stodole koncert – „20 lat T.Love”. Planujemy rzeczywiście specjalny koncert. Zaroi się tam od gości. Będzie multum naszych znajomych, przyjaciół, ludzi -których cenimy. Myślę, że będzie to najdłuższy koncert w historii T.Love. Na pewno ponad 3 godziny. Planujemy zagrać około 40 piosenek, w różnych konfiguracjach. Zagramy set utworów, które przez internet wybrali fani zespołu. Oczywiście my też wybraliśmy piosenki, które chcielibyśmy zagrać, żeby te lata podsumować. W półgodzinnym secie wystąpi też T.Love Alternative, czyli pierwszy skład zespołu. Znajdą się tam też stare piosenki z lat osiemdziesiątych- jak „Liceum”, „Autobusy i tramwaje”, „Garaż” czy „Karuzela”. Oprócz tego, na scenie pojawią się goście, którzy wystąpią z nami w przeróżnych duetach. Wystąpi Robert Brylewski z Brygady Kryzys, Tomek Świtalski – saksofonista Brygady Kryzys, będzie też Grabaż z Pidżamy Porno, Artur Rojek z Myslovitz oraz Aga Morawska z zespołu Happy Pills. Myślę, że koncert będzie, na ile to możliwe, przekrojem, syntezą tych dwudziestu lat. Nagramy go w całości i zachowany, bo być może kiedyś powstanie z tego płyta. Liczymy na duży doping...
T. Love istnieje od 20 lat, ale od samego początku jesteś w nim tylko ty. Przez ten czas przewinęło się przez zespół bardzo wielu różnych muzyków. Czy kiedy myślisz o swoim zespole, o T.Lovie, przychodzi ci do głowy aktualny skład, czy wspominasz czasem tych, którzy zagościli w grupie na krótko?
Myślę, że szanuję każdego człowieka, który choć na chwilę z nami był. Jest to jakiś kawałek życia. Muzyków było rzeczywiście dużo – w sumie co najmniej trzydziestu facetów. Składów było kilka. Pierwszy ważny skład, to oczywiście ten częstochowski – bo bez niego nie byłoby całego zespołu, całej tej historii. Potem wszystko przeniosło się do Warszawy. Ważny był skład lat osiemdziesiątych – z Andrzejem Zińczewskim, z którym później założyłem Szwagier Kolaskę. Był w zasadzie bazowy dla tamtego okresu. Potem mieliśmy roczną przerwę zanim pojawił się nowy człowiek- Jasio Benedek. Powstały wtedy takie kawałki jak „Warszawa”, i płyty „King” i „Pocisk Miłości”. Myślę, że są dosyć ważne dla fanów. Potem Jasio odszedł, a pojawił się kolejny, czwarty w zasadzie skład i zarazem obecny. Istnieje od płyty „Primityw” – z Perkozem, Majcherem, Nazimem i Polakiem. Gramy w tym składzie już prawie dziewięć lat. Trudno tutaj w zadzie kogokolwiek wyróżniać. Trudno nawet porównywać lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte i obecne czasy. Były to tak zupełnie różne etapy – jakościowo i klimatycznie. Życie idzie do przodu. Każdy z tych ludzi dosypał mi swoje ziarenko. Każdemu z nich pragnę podziękować. W grudniu wyjdzie nawet specjalne DVD, które zsumuje te dwadzieścia lat. Może uda mi się na nim również podziękować tym wszystkim ludziom.
Czemu skład się tam często zmieniał?
Ludzie odchodzili z różnych powodów. Albo sami decydowali się na odejście, albo czasami były jakieś konflikty. W sumie jednak bez hipokryzji mogę powiedzieć, że konflikty zdarzały się rzadko. Z reguły odchodzili sami – bo każdy wybierał jakiś „poważny zawód”. Było to raczej czasy kombatancko-partyzanckie, nie do końca dało się żyć z muzyki.
Pamiętasz moment, w którym muzyka przestała być dla ciebie tylko hobby, a stała się zawodem, sposobem na życie i źródłem utrzymania?
Pierwsze pieniądze dostaliśmy już nawet za ten pierwszy koncert w Remoncie dwadzieścia lat temu. Ale w latach osiemdziesiątych pieniądze z grania były co najwyżej takie, żeby pójść na dobry obiad do knajpy...
Chcesz przez to powiedzieć, że pierwsze zarobione z grania pieniądze wydaliście na obiad w knajpie...?
Pierwsze pieniądze poszły na zakup prowiantu na imprezę. Natomiast pierwsze prawdziwe pieniądze z grania, takie, że pomyślałem że mogę z tego żyć pojawiły się dopiero po płycie „Pocisk miłości”, czyli mniej więcej po ośmiu latach grania. Zawsze kochałem swoją robotę i właśnie nią chciałem się zajmować. Oczywiście miałem nadzieję, że może kiedyś przyjdzie taki dzień, kiedy z muzyki będzie się można utrzymać. W pewnym momencie zrozumiałem, że zespół istnieje na tym rynku już tyle czasu, że powinien w końcu zacząć zarabiać jakieś pieniądze. To jest zupełnie normalne. Tak naprawdę T.Love zaczął zarabiać dopiero, kiedy upadła komuna i gdy pojawiły się tutaj jakieś normalne rynkowe sytuacje. Oczywiście pojawiło się też piractwo. Reasumując, pierwsze zyski pojawiły się po ośmiu latach grania. Młodzi ludzie, którzy dopiero co zaczynają powinni potraktować to jako wskazówkę.. Jednak nie można się nastawić od razu na kaskę, bo to nie jest zbyt dobry pomysł...
Często powtarzasz, że najfajniejsze projekty muzyczne powstają zazwyczaj w garażu, a co sądzisz o nowym popularnym zjawisku jakim są programy w stylu – „Idol”, „Droga do gwiazd” itp? To jest według ciebie dobry sposób na start w show biznesie w dzisiejszych czasach?
Ja takiej drogi nie przebyłem. Mój syn, który ma 12 lat, ale jest rozsądnym chłopakiem, uwielbia Idola. Jest to program bardziej może skierowany do niego. Na pewno nie do mnie. Z jednej strony smutno, że nie ma jakichś normalnych festiwali, takich oddolnych ruchów jak na przykład Jarocin. Jest jeden fajny festiwal Woodstock, ale on nie wyławia nowych twarzy. Idol jest nastawiony na bardziej estradowy komercyjny charakter. Mówiąc krótko Idol jest próbą ulepienia przez wytwórnię płytową jakiejś tam osobowości, żeby ją później sprzedać jako ładną twarzyczkę. Z drugiej strony Idol jest i tak lepszy od innych programów w naszej telewizji. Na pewno jest lepszy od Big Brothera. Jego uczestnicy przynajmniej coś sobą reprezentują. Udzielają się wokalnie. Czy to jest głupie, czy nie - przynajmniej muszą mieć jakiś talent. W innych programach, mogą nie mieć nic i nagle stać się gwiazdą TV. A to już jest dla mnie żenującym pomysłem. Ale taki jest świat w tej chwili... Bardzo medialny i dosyć głupi w tej kwestii.
A wracając do programów w stylu Idol...
Programy typu Idol nie są w ogóle skierowane do mnie. Co ja o tym sądzę... Właściwie jestem poza tym w ogóle. Mnie to nie interesuje - ja bym takiej kariery nie wybrał. Myślę, że nawet bym się do tego nie nadawał. Nie jestem zbyt ładny, ani też zbyt ładnie nie śpiewam. Mam chropowaty głos i nawet nie szkolony. Myślę, więc że jury Idola by mnie wyrzuciło (śmiech) .
Komercja komercją, ale wy sami dosyć szybko zrezygnowaliście z członu „alternative” w nazwie zespołu. Oficjalnym powodem było pojawieniem się waszych utworów w radiu publicznym. Ale czy nie była to również zapowiedź zmiany muzyki T. Love, tak żeby rzeczywiście stała się „lekka, łatwa i przyjemna”...?
Byliśmy bardzo ideowymi chłopakami. „Alternative” znaczyło generalnie - pod prąd. Wtedy, na początku lat osiemdziesiątych, byliśmy dosyć mocno garażowi, w każdym calu. Tylko, że nasz garaż nie był związany z polityką. Oczywiście popieraliśmy gdzieś tam w duchu Solidarność i wszystko co się działo dookoła. Natomiast nie wydawaliśmy kaset ani w wydawnictwach kościelnych, ani w wydawnictwach opozycyjnych. A przecież wiadomo, że wszyscy młodzi myśleli podobnie. Nikt wtedy raczej nie popierał klimatów stanu wojennego i generała Jaruzelskiego. Przynajmniej nikt z moich znajomych. Później przyszły wydane własnym sumptem kasety. Każdy musi kiedyś stracić dziewictwo. My też straciliśmy je w tym sensie, że nasze utwory weszły oficjalnie do radia. Najwcześniej grała je Rozgłośnia Harcerska, potem Marek Niedźwiecki puścił w Trójce utwór „Marzyciele”. W tym momencie stwierdziliśmy z kolegami, że nasza muzyka normalnie już funkcjonuje na rynku i „alternative” wypadło. Zostało w skrócie T.Love. W tym też momencie bardzo konkretnie pożegnaliśmy się z garażem. Nie znaczy jednak, że w głowie nam coś nie zostało. Może zabrzmi to dla niektórych śmiesznie, ale ja wciąż uważam, ze zespół T. Love w sensie artystycznym, jest zespołem niezależnym. Mimo, że nagrywa płyty w dużym koncernie i jest bardzo popularny...
Często słyszałam, że nazywasz T.Love swoim dwudziestoletnim synem...
Albo córką (śmiech).
Albo córką. Czy kiedy patrzysz w przeszłość na dokonania „swojego muzycznego dziecka”, znajdujesz jakieś rzeczy, których się wstydzisz i których byś już na pewno nigdy nie powtórzył?
Dwadzieścia lat, to już jest poważny wiek dla dziecka. Także niedługo trzeba będzie go wypuścić spod skrzydeł. Już w zasadzie jest wypuszczony. Ten zespół nigdy tak naprawdę nie dał na maksa ciała, poza tym, że wypuścił parę może gorszych piosenek, których troszkę się wstydzę. Dokładnie dwóch – piosenki „Sara” z płyty „Pocisk miłości” i piosenki „Prawdziwi kochankowie”. Moim zdaniem są dosyć nieudolne pod względem tekstowym. Chociaż niedawno przyszły do nas do garderoby jakieś dziewczyny i spytały, czy nie będziemy grali „Sary”. Myślałem, że sobie robią jaja. Sądzę, że każdy koleś prowadzący zespół, każdy muzyk grający długo, ma takie kawałki, których się może trochę wstydzi. Niekoniecznie czerwieni się na myśl o nich, ale nie nagrałby ich dzisiaj. Oczywiście fani patrzą na to inaczej. My wydajemy piosenkę - a ona żyje wśród ludzi. Tam dopiero nabiera znaczeń. Uważam, że ten syn bądź córka – nazwana T.Lovem, nie zrobiła wielu głupot. Dlatego z czystym sercem mogę patrzeć w oczy swoim dzieciom. Choć pewnie przez te dwadzieścia lat zdarzyły się pomyłki...
Jesteś tak samo zadowolony ze wszystkich płyt? Nie wzdrygasz się na myśl o żadnej z nich?
Nie z wszystkich płyt jesteśmy zadowoleni, nie ze wszystkich utworów, ale generalnie z linii tych płyt – tak. Zespół był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałem. Wszystkie nasze transformacje, przeobrażenia, granie nagle muzyki lżejszej – to wszystko było świadome. Nigdy nikt nam niczego nie kazał. Menadżer, wytwórnia – zawsze byli obok. Pracowali z nami, ale decyzje podejmowaliśmy my, w naszej sali prób. Ja odpowiadałem za teksty, za muzykę odpowiadaliśmy wspólnie. Nie, niczego się nie wstydzę.
Pomówmy o twojej działce w zespole – czyli tekstach. Chyba najpopularniejszy wasz utwór „Warszawa”, powstał, o ironio, na obczyźnie...
W toalecie, w Londynie, podczas przerwy w pracy w knajpie. Pojechałem do Londynu pracować, jak do dziś robi wielu Polaków. Ruch był straszny w tej knajpie... Był piątek. Knajpa znajdowała się przy stadionie Arsenalu, czyli drużyny mającej sporo kibiców. Mówiąc krótko miałem zapier...Byłem bardzo bardzo zajęty, kiedy nagle w głowie pojawił mi się tekst. Byłem już od siedmiu, ośmiu miesięcy w Londynie. Zatęskniłem za krajem, za miastem. Kiedy byłem na obczyźnie rozwalił się mur komunistyczny. Widziałem to tylko z zewnątrz. Czytałem o wszystkim w angielskich gazetach, oglądałem w telewizji i tyle co dzwoniłem do żony i się dowiadywałem. Ze swojej perspektywy obserwowałem totalną transformację świata, w którym się urodziłem. I wtedy właśnie przyszła mi do głowy ta piosenka.
Można powiedzieć, że dzięki niej T.Love nadal istnieje...
Zespół był wtedy zawieszony. Dopiero ta piosenka dała kopa, żeby w ogóle dalej grać. Ja sam miałem dosyć rock and rolla. Powiedziałem wszystkim, że mam to gdzieś. Rodził mi się syn, nic więcej mnie nie interesowało. Chciałem wieść żywot spokojnego starca. Może nie starca, może dwudziestokilkuletniego chłopca...(śmiech).Okazało się, że jednak muzyka, że rock and roll jest mocnym drugiem. Nie tak łatwo wyjść z tych szponów. Głównym bodźcem żeby kontynuować był fakt, że piosenka naprawdę się udała. Po prostu wiedziałem, wierzyłem w ten tekst, wierzyłem że jest dobry. Sam pisząc od tak długiego czasu teksty umiałem rozróżnić co jest mocne, a co słabe. Czułem wtedy wszystko szczególnie mocno, bo od jakichś dwóch lat nie mogłem niczego sensownego napisać. Ciągle wychodziła jakaś kiszka. Ułożyłem więc sobie w głowie muzyczny prototyp tej piosenki. Kiedy wróciłem do Polski, od niej wszystko się zaczęło. Zaczęliśmy grać z Jasiem Benedkiem, w kanciapie na Żoliborzu i ... poszło.
Nie nudzi wam się granie tej piosenki, kiedy fani po tylu latach nieustannie o nią proszą?
Tak wiele rzeczy się robi dla ludzi. Tak wiele rzeczy się nudzi... (śmiech). Oczywiście są piosenki typu „King”, „Warszawa”, „IV Lo”, które zagrałem ileś tysięcy razy. Może to absurdalne, ale z drugiej strony kiedy idę na koncert grupy którą lubię, moich bohaterów – Boba Dylana, czy Lou Reeda, U2, czy Rolling Stones, choć znam ich wszystkie płyty - czekam na największe hity. Przykładowo weźmy Rolling Stones – czekam na „Satisfaction”. Czekam, choć przecież je doskonale znam. Tak samo, choć w mniejszej skali, w przypadku T.Love który jest popularny w Polsce i ma tu swoich fanów, nie można nie zagrać koncertu bez tych paru piosenek. Na szczęście mamy na swoim koncie dużo płyt i możemy lawirować pomiędzy tymi utworami. Poza tym bardziej mi się nudzi „IV LO” niż „Warszawa”. „IV LO” jest już dla mnie tak odległe mentalnie...Traktuję je już wyłącznie jako przebój, evergreen, który znają ludzie. „Warszawę” gramy teraz akustycznie i troszeczkę zmieniliśmy aranżację. Zawsze istnieje jednak element zmęczenia materiału...
Zdarza ci się jeszcze pisać teksty w tak niecodziennych miejscach jak na początku waszej kariery? „Autobusy i tramwaje” powstały podobno na knajpianej chusteczce.
Nie, teraz mam zwykły dyktafon. Często gdy jestem na mieście, lub jadę samochodem, coś tam sobie do niego powiem...
Strasznie mało romantycznie...
Jestem trochę cyborgiem. W danym okresie nastawiam się po prostu na pisanie piosenek. Wtedy, kiedy dajemy sobie hasło – „Robimy płytę”. Teraz nie piszę piosenek. Na razie żadnej nowej płyty nie nagrywamy. Planujemy usiąść nad nią od stycznia, ale ta praca będzie długo trwała. Kiedy nagrywamy płytę, siadam w domu, izoluję się od różnych innych spraw – wychodzenia na miasto, przeglądania nowości w kinie. Siedzę i piszę teksty. Tak było z albumem „Model 01”. Przychodziły do mnie tematy, które nagromadziły się w ciągu ostatnim dwóch lat życia. Nie pracuję jak pisarz – który siedzi i notuje jakieś pomysły, a potem coś z nich buduje. Raczej wszystko układa się w głowie, a wychodzi gotowa piosenka. I właśnie w tym momencie korzystam z dyktafonu. Oczywiście wciąż zdarzają się takie sytuacje, że gdzieś siedzę, przykładowo w knajpie i czekam na kogoś, albo rozmawiam z kimś, coś mi się przypomni i zapiszę pomysł na serwetce. Ale potem okazuje się, że to jest cienkie. Nie ma potrzeby, żeby coś na szybko wypuszczać. Lepiej się dłużej zastanowić. Rzeczywiście piszę te teksty mało romantycznie...
A czy pracując nad nowym materiałem masz gdzieś w myśli – adresata swojej muzyki. Myślisz o tym dla kogo piszesz? Niedawno powiedziałeś na przykład, że nie piszesz dla yuppies...
Chyba nie. Choć yuppie możesz być w pracy, a w domu jesteś na przykład fajną dziewczyną czy kolesiem. Ale taki model bardzo materialno – snobistyczny nigdy mi nie odpowiadał. Nie chcę jednak nikogo obrażać. Trudno ulepić z gliny statystycznego fana T.Love. Myślę, że dużo łatwiej określić statystycznego fana Samoobrony, czy Ligii Polskich Rodzin. Opisanie fana T.Love’u byłoby dość skomplikowane. Po pierwsze to bardzo duży przedział wiekowy, ośmielę się powiedzieć od 15 do 45. Pisząc teksty myślę przede wszystkim żeby były uniwersalne, żeby wykorzystać tą szansę bycia na scenie i powiedzieć ludziom coś od siebie. Żeby dać im też trochę wiary mimo tego całego „shitu”, który nas otacza. Żeby przekazać im dobrą energię i pokazać, że można walczyć ze złem. Chcę ich też wprawiać w pewną uniwersalną refleksję.
A o czym nie chcesz śpiewać?
Nie interesuje mnie żaden bieżący temat polityczny. Nigdy mnie nie interesował, ale jakoś osadzeni byliśmy bardzo w tym wszystkim. Moje teksty są bardzo mocno osadzone w polskiej rzeczywistości. Chciałbym żeby one żyły. Jeżeli utwory „Warszawa” i „IV LO” zyją do dziś, to widać że czasami to się udaje. Wypuszczając coś do ludzi nie masz jednak nigdy wpływu na to jak zostanie przyjęte.
Wiesz jak ludzie interpretują twoje teksty?
Słyszałem już tyle różnych, tyle śmiesznych interpretacji tekstów T.Love...Ostatnio napisał do mnie maila Polak mieszkający w USA. Powiedział, że utwór „Stany” wychwala na maksa USA i bulwersował się jak ja mogę tak pisać. Chyba nigdy nie byłem w Stanach, bo wcale nie jest tam tak różowo. Odpowiedziałem mu, że oczywiście w USA byłem, a utwór wcale nie jest o „Stanach”, tylko o Polsce. A w szczególności o myśleniu Polaków o Stanach. Dopiero wtedy zrozumiał. Ale przecież nie można dawać przypisów do każdego tekstu. Nawet fajnie, śmiesznie jest kiedy ludzie rozumieją twój tekst inaczej. Chciałbym, żeby te moje proste słowa miały jakieś znaczenie głębsze, nie tylko doraźne.
Łatwiej było pisać w latach 80.?
Hmmm łatwiej... Nie wiem czy łatwiej. Rzeczywistość była nieco prostsza. Po prostu – czarny, biały, czerwony. Teraz podobnie nie zgadzamy się na pewne rzeczy. Zawsze byliśmy trochę zbuntowanymi chłopcami. Wtedy był jednak podział na komunę i na nie-komunę. Ludzie kochają tamten klimat, niektórzy chcieliby żebyśmy cały czas tak śpiewali. Niestety nie ma już na to szansy. Grałbym nieuczciwie próbując udawać jakiegoś gościa sprzed lat. Może rzeczywiście było łatwiej pisać... Chociaż więcej tekstów napisałem zdecydowanie w latach 90. niż w 80. Zespół T. Love nagrał w latach 80. tylko dwie płyty. To oczywiście też z winy cenzury i różnych innych instytucji, paru uwziętych palantów itd. Kiedy wszystko zaczęło iść normalnie, mogliśmy wreszcie się rozwijać i zapis naszej świadomości pozostał utrwalony na wielu płytach. Bardzo szanuję klimaty lat 80. To była świetna publiczność. Na pewno nie nabrałaby się tak łatwo na Idola...
Teraz nie ma cenzury, ale dziennikarze prześcigają się w uszczypliwości i krytycyzmie. Czy recenzje, opinie o twojej muzyce wpływają jakoś na to, co robicie? Przejmujecie się nimi, czy kompletnie ignorujecie?
Na pewno nie jestem jednym z tych artystów, którzy są w stanie powiesić się z powodu artykułu albo pozwać do sądu dziennikarza, który zmiesza zespół z błotem. Dziennikarze nie sprawiają, ze nie mogę jeść, pić, spać i oglądać filmów. Naprawdę jesteśmy bardzo daleko od tego. Szczerze mówiąc, trochę nam to lata. Nie chodzę i się nie załamuję jeśli ktoś napisze, że nie umiem śpiewać. Może mnie poruszyć choroba mojego dziecka, nieszczęście w rodzinie, rozpad małżeństwa, ale jakaś recenzja... W życiu! Nie jestem zbyt delikatny w tej kwestii. Zawsze staram się być wobec dziennikarzy fair. Nigdy nie odmawiam, jeśli ktoś chce porozmawiać i się czegoś dowiedzieć. Oczywiście czytam recenzje. Nie maniakalnie. Nie śledzę nawet wszystkiego na bieżąco. Kiedy wychodzi nowa płyta interesuje mnie jak będzie odebrana. Na pewno jednak dziennikarze nie ukierunkują naszej drogi muzycznej. Sami wiemy swoje o muzyce i interesujemy się nią. Od dwudziestu lat kupuję płyty. Wiem jak wyglądał świat muzyczny – od Elvisa Presleya do dzisiaj. Myślę, że sam mógłbym o muzyce pisać i pewnie byłbym nie gorszy od wielu dziennikarzy. Prasa jest w porządku, ale na pewno nie jest to latarnia morska, która nam przyświeca.
A nagrody muzyczne są według was ważne?
Odbieramy wszystkie nagrody, na przykład Fryderyki. Ktoś przecież na nas głosował. Mamy więc taką filozofię, że je odbieramy.
I zupełnie was one nie ruszają?
Naprawdę nie jest to takie istotne. Wyróżnienia są oczywiście bardzo miłe. Ważniejsze są chyba jednak odczucia fanów. Na pewno „złota płyta” jest dużo fajniejszą rzeczą, bo to fani ją kupili. Oznacza cos więcej, niż tylko ściganie się z innymi wykonawcami.
Co jest zatem najlepszym wynagrodzeniem za wysiłek włożony w nagrywanie krążka?
Najfajniejsze są zwykłe reakcje ludzi. Kiedy ktoś cię spotka i powie, że mu się podoba. Lubię tez przyglądać się dyskusjom naszych fanów na forum internetowym na temat naszej muzyki i tekstów. Naprawdę miło, sympatycznie, że kogoś to interesuje.
Podobno jednym z twoich bohaterów życia codziennego jest twój kot. Za co go cenisz?
Mój kot jest strasznym, nieprzewidywalnym łobuzem. Typowym kocim indywidualistą. Kocham go za osobowość. Chociaż żałuję czasem, że nie można mu czegoś wstrzyknąć, żeby był taki miły i nieruchomy. Żeby tylko leżał na moich nogach i się przytulał. Ma zupełnie inny charakter. On robi , jak to nazywamy w domu, „ha nieme”, takie haaaa... i się wkurza. Już od kociaka był niespokojny. Lubi podróżować po dachach. Mieszkam na ostatnim piętrze i mam spadzisty dach, więc nie ma daleko. Zazdroszczę niektórym ludziom, że mają miłe, przymilające się koty. On przychodzi tylko kiedy ma interesik – najczęściej jedzenie. Ma swój styl, chłopak...
Jak się nazywa?
Kot.
Dziękuję za rozmowę.
(malluf)
4.11.2002, Studio Radia Eska Warszawa
Muniek Staszczyk - ur. 5.11.1963r. w Częstochowie, z zawodu polonista, od 1982r. Autor tekstów i lider zespołu T.Love (największe przeboje „Warszawa”, „Wychowanie”, „IV Liceum”, „Autobusy i Tramwaje”, „Nie, nie, nie”, okrzyknięte pokoleniowymi hymnami młodzieży przełomu lat 80. i 90.), związany z kręgami studenckimi, stały gość Juwenaliów. Śpiewał również piosenki Stanisława Grzesiuka w grupie Szwagier Kolaska. Wraz z zespołem T.Love zdobył wiele nagród polskiego przemysłu muzycznego, albumy grupy osiągają rekordowe wyniki sprzedaży.
Wywiad z Muńkiem Staszczykiem
2006-11-21
11:18
Nie jestem zbyt ładny, ani też zbyt ładnie nie śpiewam. Mam chropowaty głos i nawet nie szkolony. Myślę, więc że jury Idola by mnie wyrzuciło... - w przeddzień dwudziestolecia istnienia zespołu T.Love, z Muńkiem Staszczykiem o studenckich imprezach, Warszawie, kasie i kocich indywidualnościach.