Aleksandra Wanatowicz to kapelusznik z Katowic

i

Autor: Aleksandra Wanatowicz

Katowice

Szalony Kapeluszniczka z Katowic. Swoją głowę posypuje popiołem, innym nakłada przebojowe nakrycia

Historia Aleksandry Wanatowicz to najlepszy dowód na to, że na znalezienie swojego prawdziwego powołania nigdy nie jest za późno. I że czasami jeden dzień wystarczy, by zmienić całe swoje życie.

Miłość do mody przekazana z pokolenia na pokolenie

Aleksandra Wanatowicz urodziła się w Krakowie, choć - jak sama mówi - uważa się za rodowitą Ślązaczkę. Tutaj spędziła całe dzieciństwo, młodzieńcze lata i dorosłe życie. - W liceum miałam krótki epizod w Krakowie, ale tylko na rok i szybko wróciłam na Śląsk. Tu są dobrzy ludzie, dobra energia, mam tu przyjaciół, pracownię. Chociaż nie powiem, w Krakowie bywam dosyć często, bo moja mama tam mieszka - uśmiecha się. 

To właśnie mama sprawiła, że zainteresowała się modą. Pani Ewa zawsze lubiła się stroić, nosiła oryginalną biżuterię, śledziła modowe trendy. W mieszkaniu Aleksandry do teraz zalegają stosy starych edycji amerykańskiego Vogue, które jej mama przywoziła z wyjazdów do Stanów Zjednoczonych. 

Oczywiście dostawałam też słynne "paczki z Ameryki". Ich zapach pamiętam do teraz, był przecudowny - mieszanka Skittelsów, czekolady i proszku do prania. No i wisienka na torcie, czyli lalki Barbie poukrywane między ubraniami. Babcia musiała ciągle szyć dla nich nowe ubranka, bo moja zabawa lalkami polegała tylko i wyłącznie na ich przebieraniu. Żadne tam zabawy w rodzinę czy gotowanie, tylko przebieranki się liczyły - śmieje się Aleksandra. 

Gdy już trochę podrosła, zaczęła tworzyć biżuterię. Robiła bransoletki, naszyjniki, kolczyki. Ot, typowe nastoletnie hobby. - W liceum nawet zaczęłam na tym zarabiać, wystawiałam na Allegro opaski i całkiem nieźle się sprzedawały - wspomina z uśmiechem.

Marzenie każdej dziewczyny, czyli staż w Paryżu - stolicy mody

Jednak po liceum Aleksandra obrała całkiem inny kierunek. Stwierdziła, że chce zostać dziennikarką. Lubiła pisać artykuły, później zaczęła myśleć nad karierą w radiu. Gdy skończyła studia, dostała nawet ofertę stażu w "Jedynce". 

Nie wiem dlaczego, ale nie chciałam zostać w Warszawie. Byłam małolatem, nie wiedziałam do końca, czego chcę. Wróciłam więc do Katowic i dalej robiłam biżuterię, ale już taką designerską: z tkanin, sznurków, koralików i metalowych łańcuchów. To było coś. Zrobiłam naszyjnik inspirowany koralowcami, który bardzo spodobał się mojej przyjaciółce. Powiedziała: "Słuchaj, jest konkurs w Elle na projekt biżuterii, można wygrać miesięczny staż w Paryżu". Stwierdziłam, że spróbuję. Magda zrobiła piękne zdjęcia, wysłałam zgłoszenie i okazało się, że wygrałam. Gdy się dowiedziałam, że spędzę miesiąc w stolicy mody, to zaczęłam skakać z radości. Latałam po całym domu i dosłownie skakałam ze szczęścia. Myślę, że tak właśnie się cieszą ludzie, gdy wygrają w totolotka - śmieje się.

Parę miesięcy później spakowała walizki i poleciała do Francji. Sam staż wspomina nie najlepiej, bo nie wszystko wyglądało w rzeczywistości tak, jak powinno. Została zakwaterowana w innym hotelu, niż powinna - w niebezpiecznej dzielnicy, w kamienicy z ubikacją na półpiętrze. 

 - Myślę, że gdyby ten staż wygrał ktoś młodszy ode mnie, mniej doświadczony w podróżowaniu, to miałby tam ciężkie życie. No i raczej zbyt wiele by się nie nauczył. Gdy dotarłam do Francji okazało się, że projektant u którego mam mieć staż nie ma własnej pracowni, bo akurat się przeprowadza. Praktyki nie miałam prawie żadnej. Zabrał mnie na targi Bijorca i Who’s Next, pokazał pracownie innych projektantów i to tyle, trochę mało jak na “Miesięczny Staż w Paryżu. Ale patrząc na to z drugiej strony, zyskałam czas, by poznać Paryż i pokochać modę jeszcze bardziej.

Studia, studia i po studiach

Dlatego po powrocie do Polski z dumą obwieściła swojej mamie, że będzie studiować modę. Ta na początku załamała ręce - "dziecko, ileż można studiować" - ale oczywiście wsparła córkę. Tak też Ola trafiła do Krakowskich Szkół Artystycznych, a konkretnie do Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru (SAPU). 

Wtedy jeszcze chciałam projektować biżuterię i cieszyła mnie perspektywa, że zobaczę, jak wygląda praca w warsztacie jubilerskim. Oczywiście, jak już byłam na uczelni, to zaczęłam się interesować modą jeszcze bardziej, zaciekawiła mnie konstrukcja ubrań. Poznałam też mnóstwo świetnych ludzi, z którymi do dziś się przyjaźnię. Problemy zaczęły się dopiero, gdy skończyłam studia - mówi Ola. 

Wtedy stanęła przed pytaniem, które prędzej czy później zadają sobie wszyscy studenci: "I co dalej?". Studia to duża dawka teorii, ale prawie nigdy nie mówi się o tym, jak później znaleźć pracę, gdzie się zgłosić, ogólnie jak zacząć.

Mozolnie wysyłałam swoje CV do różnych miejsc, przechodziłam nawet jakieś etapy rekrutacji w dużych sieciach odzieżowych. Ale też nie do końca byłam przekonana, że chcę tam pracować. Bo wiesz, jak kończysz projektowanie to masz wielką wizję, właśnie zrobiłaś swoją kolekcję dyplomową. No i wydaje się, że będziesz dalej projektować coś własnego, a najlepiej to od razu otworzysz dom mody. A rzeczywistość to zderzenie ze ścianą. Przykładowo ja w trakcie rekrutacji dostawałam zadania typu "przeprojektuj kolekcję ze starej na nową" albo "zaprojektuj nowy kołnierzyk". Po tym mogłam już się domyślić, na czym moja praca będzie polegać. To nie zachwycało.

Zajęła się więc stylizacją. Pracowała jako stylistka przy produkcji reklam telewizyjnych. Jak dziś wspomina, to była świetna zabawa z fantastycznymi ludźmi, ale po czasie zaczęła czuć, że czegoś jej brakuje. - To było odtwórcze, a ja chciałam robić coś kreatywnego - mówi.

Spotkanie z mistrzem kapelusznictwa

I wtedy znalazła na Facebooku informację o warsztatach kapeluszniczych z Moniką Ciesiełkiewicz, która pracowała w tym momencie u Philipa Treacy. Jego dzieła nosiły takie sławy jak Lady Gaga, Sarah Jessica Parker, Madonna i członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej. - Nie ma nikogo na świecie, kto robi coś lepszego niż Treacy - podkreśla z podziwem w głosie. 

Dlatego spotkanie z mistrzem było dla niej niczym spełnienie marzeń. Monika pochwaliła się Treacy'owi, że uczy w Polsce grupę zdolnych modystek, a on zaprosił je do Londynu. Wizyta w jego pracowni tak zainspirowała Aleksandrę, że zaraz po powrocie do Polski postanowiła zająć się projektowaniem nakryć głowy zawodowo.

Na początku projektowała kapelusze w domu, a w lutym 2020 roku przeprowadziła się do pracowni w centrum Katowic. Kilka tygodni później wybuchła pandemia. Zajęła się wtedy szyciem maseczek dla szpitali, a w tak zwanym międzyczasie robiła kapelusze. 

Kapelusze Aleksandry noszą gwiazdy polskiej estrady

Dziś marka "Sur la Tête par Wanatowicz" robi prawdziwą furorę wśród polskich gwiazd. Projekty Aleksandry noszą m.in. Vito Bambino, Jerzy Antkowiak, Paulina Przybysz, Artur Rojek, Ewelina Lisowska, Adam Fidusiewicz, Wini, Mariusz Kałamaga, Anna Mucha, Anna Dzieduszycka, Kasia Struss, Olivier Janiak, a nawet John Porter. 

Aleksandra projektuje nakrycia głowy tylko na zamówienie, każdy egzemplarz jest unikatowy. W pracy korzysta z wysokogatunkowych tkanin: jedwabiu, weluru króliczego, tkanin vintage, słomy panamskiej. Jej kapelusze są też personalizowane. 

Mam takich klientów, którzy wiedzą, czego chcą. Niektórzy wysyłają mi inspirację. Nigdy nie robię kapelusza dokładnie takiego, jak na zdjęciu, bo przecież można go kupić tam, skąd zdjęcie pochodzi. Ale najbardziej lubię sytuację, gdy klienci dają mi pełną swobodę. Gdy ktoś dopiero zaczyna przygodę z kapeluszami, najlepiej zacząć od koloru czarnego, ewentualnie szarego lub beżowego. To są uniwersalne kolory, które najłatwiej dopasować. Później patrzę na buzię, mierzę rozmiar głowy, wymyślam kształt, fason, rozmiar ronda i wysyłam propozycję wykończenia - opowiada. 

Niektóre zamówienia wymagają od niej ogromnych pokładów kreatywności. Najbardziej zapadła jej w pamięci prośba malarza Jana Możdżyńskiego, który namalował kapelusz i chciał, by Aleksandra przeniosła go z płótna do rzeczywistości. Był bardzo ekstrawagancki, z biustem i waginą na główce. Zadanie było trudne, ale niezwykle satysfakcjonujące.

Teraz Aleksandra pracuje dodatkowo nad projektem dla muzeum, ale nie może zdradzić zbyt wielu szczegółów, bo to sekret. - Wszystko w swoim czasie - mówi tajemniczo. 

Kapelusznik, choć nie ten Szalony z Krainy Czarów

Co ciekawe, Aleksandra nie nazywa swojego zawodu modystką. Woli określenie kapelusznik.

To taka bajkowa nazwa, w Polsce od razu kojarzy się z Szalonym Kapelusznikiem z "Alicji w Krainie Czarów". Po angielsku mówi się "hatter" i to ma całkiem inny wydźwięk. Z kolei w polskim języku słowo "modystka" zwykle przybiera żeńską formę. Przykładowo stare książki o modniarstwie kierowane są do kobiet. O, popatrz tutaj. "Do otwarcia własnej pracowni potrzebujesz czeladniczki, mistrzyni, chałupniczki". A ja wolę tak na przekór być kapelusznikiem - uśmiecha się.

Choć - zgodnie z powiedzeniem o szewcu, który butów chodzi - Aleksandra kapelusze nosi stosunkowo rzadko. Dla samej siebie zrobiła może dwa, maksymalnie trzy egzemplarze. Na co dzień woli chodzić w beretach. Za to w pracowni ma mnóstwo vintage'owych nakryć głowy. 

- Można powiedzieć, że jestem kolekcjonerką. Jak znajduję jakieś stare i ciekawe nakrycie głowy, to zawszę kupuję. Mam na przykład taki ponad stuletni kapelusz słomiany. Z Francji przywiozłam też toczek, który najprawdopodobniej pochodzi z połowy XIX wieku. Zobacz, te nitki dosłownie rozpadają się w rękach - pokazuje. 

Pracownia Aleksandry Wanatowicz - kapelusznika z Katowic

i

Autor: A. Olejarczyk

Gdy o tym opowiada, w jej oczach widać prawdziwą pasję. Takich ludzi jak Aleksandra jest coraz mniej. I to dosłownie, bo modniarstwo jest uznawane za profesję wymierającą. 

Jest kilka teorii na temat tego, dlaczego kapelusze nie są już powszechne. Po pierwsze, kapelusz był dawniej symbolem klasy społecznej. Dżentelmeni nosili cylindry, a klasa robotnicza czapki bądź kaszkiety. Podobnie kobiety - im bardziej ekstrawaganckie nakrycie głowy, tym wyższa klasa społeczna. A wojna dosadnie pokazała ludziom, że wszyscy jesteśmy równi. Gdy ktoś trafił do obozu, nie miało znaczenia, czy jest sprzątaczką czy panią tej sprzątaczki. Po wojnie moda bardzo się zmieniła, ubrania zaczęły być produkowane masowo, ludzie niezależnie od klasy nosili podobne stroje. Jest też teoria, że mężczyźni po wojnie kojarzyli kapelusze z kaskami wojskowymi. Złe wspomnienia z frontu sprawiały, że nie palili się do zakładania czegoś na głowę. Na upadek kapeluszy wpłynął też rozwój środków transportu. Dawniej do pracy chodziło się na piechotę, więc nakrycia chroniły głowę przed deszczem i zimnem. Ale stały się zbędne, gdy popularność zdobyły samochody. Mało tego, zaczęły być dla kierowców niewygodne. Dziś mało kto nosi kapelusze i pełnią one rolę raczej dodatku do stylizacji. A szkoda, bo kapelusze są naprawdę piękne - mówi Aleksandra. 

Zobaczcie zdjęcia z pracowni Aleksandry w Katowicach: